Kołysały się na wietrze zbóż złociste kłosy.
Ponad polem mgłą słoneczną zawisła tęsknica.
Szedł pachołek wąską miedzą, zmęczony i bosy.
Za nim - chuda jak ta miedza- biegła południca.
Błękit nieba, zlany żarem swarogowej mocy,
Niczym cztery ręce Boga szerzył się w zaświaty...
Wtem huknęło i powiało chłodem czarnej nocy!
Na rozdrożu, w cieniu własnym, stanął Bóg rogaty.
Mówiąc- milczał, milcząc - mówił - i bydlęcym wzrokiem
Wnikał, tonąc w miękkim mroku, w pacholęcia duszę
I spoglądał w cztery strony swoim jednym okiem,
I posyłał dzikie krzyki w letnią świata głuszę!
Jak się zjawił, tak też odszedł - boski, niepojęty,
Zostawiając w szczerym polu martwe, blade lica.
Kołysały się na wietrze zbożowe odmęty.
Podążyła w ich złocistość blada południca.
8 lipca 2010 r.