Śmierć W Jesiennym Lesie



Umierałem przeciętnie - jak umiera wielu.
Jesień była dokoła. Drzewa smutkiem grały.
Śmierć nadeszła z zachodu powolnymi kroki.
Czułem pełnię istnienia, lecz nie znałem czasu.


Chłód jesienny, zamglony, wnikał w duszę moją,
Co sprawiało, żem stawał się ześmiertelniały.
Niebo granat zmierzchliwy mrokiem pomalował,
Z blaskiem zórz się stapiając - i z sennością lasu.


I odszedłem zdumiony, rozumiejąc mało,
Tam, gdzie snami złocone wrota wiecznej Nawii.
Światła za mną zapadły mrukliwym pogłosem;
O kosmiczne zarośla rozrywałem ciało.


Jak w szamańskim obrzędzie tańczyłem z sosnami,
Aż zaszedłem na północ samej Skandynawii,
Potem dalej, i dalej - ku północnej gwieździe,
A niknięcia i śmierci ciągle było mało.


Nie wiedziałem, czy żyję, czym jeno wspomnieniem,
Jednak imię wciąż brzmiało - a brzmiało- Sosnowy.
Skroń spłynęła żywicą, oczy zaszły głuszą.
Świat się inny, niebytny, przede mną otwierał.


Gdzieś ścieżynką zieloną przebiegło Olśnienie.
I zginąłem w poszumie iglastym, borowym,
Chociaż czułem, że żyłem w pełni swej zatraty.
Umierałem jesiennie - nikt tak nie umiera.


23 lipca 2002 r.